Strona:PL G Flaubert Salammbo.djvu/90

Ta strona została przepisana.

Matho, pochwyciwszy zdobycz, wyszedł przez otwór i zarzucił na siebie przezroczyste fałdy zasłony, a potem podniósł w górę ramiona, rozpatrując się w nowo nabytym skarbie.
— Uchodźmy — rzekł Spendius — lecz towarzysz jego w zamyśleniu utopił nieruchomy wzrok w posadzkę, aż dopiero po chwili wykrzyknął:
— A gdybym udał się do niej! Nie strwoży mnie już jej piękność, bo nie ma siły nademnie! Wszakże nie jestem zwykłym śmiertelnikiem, pójdę w płomienie... przepłynę morze... Szał mnie unosi daleko. Salammbo, Salammbo, jestem twoim!
Dźwięk jego mowy jak grzmot się rozlegał; on sam wydawał się Spendiusowi wyższym i dziwnie zmienionym. W tej chwili dały się słyszeć jakieś kroki, drzwi się otworzyły a w nich zjawiła się postać kapłana w śpiczastej czapce z wytrzeszczonemi oczyma..... Zanim jednak zdołał uczynić ruch jakikolwiek, Spendius uprzedzając go, jednym zamachem utopił w jego sercu puginał swój. Głowa kapłana upadła bez jęku na płyty posadzki.
Nieruchomi jak widma, stali jeszcze chwil kilka, nasłuchując. Lecz nic nie było słychać prócz szmeru wietrzyka wpadającego przez drzwi otwarte.
Temi drzwiami, prowadzącemi na wąski kurytarz, Spendius puścił się pierwszy, Matho za nim, aż znaleźli się pośród trzeciego okręgu, gdzie były mieszkania kapłanów. Wypadało dostać się poza te cele, aby wyjść na krótszą drogę. Spieszyli, jak tylko mogli. Spendius podbiegł na brzeg fontanny i obmył skrwawione ręce.
Kobiety pogrążone były w śnie głębokim. Na winogradzie błyszczała szmaragdowa rosa. Oni uchodzili coprędzej.
Pomiędzy drzewami ktoś gonił za niemi. Matho