— Czemuż jej nie uprowadziłem z sobą? mówił pewnego wieczora Matho do Spendiusa. Trzeba było porwać i unieść dziewicę... nikt nie byłby się ośmielił wystąpić przeciwko mnie.
Spendius nie słuchał wcale tych wyrzekań, wyciągnięty spoczywał z upodobaniem obok czary ze słodzoną wodą, z której od czasu do czasu czerpał obficie.
Matho więc mówił dalej: — Co teraz począć? powiedz jakby tu dostać się znowu do Kartaginy?
— Alboż ja wiem — odparł krótko Spendius.
Obojętność ta zniecierpliwiła Libijczyka i wykrzyknął: — Wszakże to wina twoja, pociągnąłeś mnie sam, a teraz opuszczasz nikczemnie. Ach, dla czegóż ciebie słuchałem? Czy sądzisz się panem moim, ty, przedajny niewolniku, ty synu niewolnicy. — Zgrzytając zębami, podniósł na Spendiusa ciężką swą rękę.
Grek milczał, blask od glinianego świecznika rzucał łagodne światło po ścianach namiotu, na których świetniała rozwieszona cudowna zasłona. Tymczasem Matho, ochłonąwszy z gniewu, przywdział koturny, kurtkę swą z bronzowemi blachami i kask włożył na głowę.
— Gdzie wychodzisz? zapytał Spendius.
— Powrócę do niej i sprowadzę ją tutaj, nie powstrzymuj mnie, pójdę, zwalczę wszelkie przeszkody, podepcę wszystkich jak żmije, aż dosięgnę jej...
Strona:PL G Flaubert Salammbo.djvu/99
Ta strona została przepisana.
VI.
Hannon.