— Co téż pan mówisz?
— Mówię to co myślę i to co zrobię.
— Mówisz pan na seryo?
— Przecież pani to widzisz odrzekł przesuwając gwałtownym ruchem chustkę po czole potem oblaném. Na pięknéj jego łagodnéj twarzy nie było żadnéj groźnéj zmarszczki, ale wargi jego były blade i jakby fioletowe. Doznawałam wielkiego prze strachu.
— Jakto — powiedziałam — pan jesteś do tego stopnia mściwym, — pan, którego za tak szlachetne go uważałam.
— Jestem szlachetny z zimną krwią, z rozmysłu; ale w gniewie... powiedziałem przecież pan nie należę do siebie!
— Rozmyślisz się pan.
— Nie, nie wprzód aż się zemszczę; byłoby dla mnie rzeczą niemożebną.
— Jesteś pan zdolny do gniewu, któryby trwał dni wiele!
— Kilka tygodni, kilka miesięcy może.
— A zatém pan żywisz w sobie nienawiść, nie starając jéj się pokonać? A dopiero co chełpiłeś się pan ze swojéj filozofii.
— Dopiero co ja kłamałem, pani kłamała, pan na Dietrich kłamała także. Żyliśmy w świecie konwenansów, pozowania; teraz jesteśmy na łonie na tury, w środku prawdy. Kocha się w innym człowieku a nie we mnie, i nie dba ani o mnie ani o nic w świecie. Pani przez roztropność ukrywasz przedemną jego imię, ale bardzo dobrze rozumiesz
Strona:PL G Sand Cezaryna Dietrich.djvu/118
Ta strona została przepisana.