— Co było bardzo śmiesznym, nie prawdaż?
— Pani mówi jak Paweł; ale ja wcale tak nie mówię. Każdy stroi się w to co ma. Ja nie mam nic, stroję się w swoje dziecko, a kiedy mi je przyprowadzają z Luxembourg’u lub Skweru, mówiąc, że cały świat znajdował je pięknem, to juściż jestem dumna i pawie się tak, jakbym miała na sobie wszystkie dyamenty królowéj.
Ta wdzięczna naiwność pogodziła mię bardzo prędko z Małgorzatą. Ja nie uważam téj dziewczyny ani za złą ani za przebiegłą; a znajdując ją tak pospolitą i tak wylaną nie czułam już do niéj żadnego wstrętu. Jest to jedna z tych towarzyszek przygodnych, które człowiek biedny powinien wziąść przez ekonomię, a nawet przez roztropność. Kiedy przyjdzie dziecko przywiązuje się do nich przez dobroć; ale tych panienek nie zaślubia się a nawet przychodzi chwila, w któréj się ich nie trzyma.
— Mówisz o tém wszystkiém, moja droga, jak ślepy o kolorach. Ty nie możesz ocenić...
— Przepraszam cię, twoja wychowanka jest wyemancypowaną, a to coś ukrywała przednią — bardzo słusznie zresztą — kiedy była sobie dziewczynką, — niezbyt nawet ciekawą — tego wszystkiego musiała się wyuczyć widząc świat, obserwując co się w nim dzieje, słysząc to co się mówi, zgadując co się zamilcza. Wiesz bardzo dobrze, że o stosunku Pawła mam bardzo dobre wyobrażenie, gdyż to nazywa się stosunkiem i niczém więcej; jest to termin przyzwoity i utarty, zamiast po prostu
Strona:PL G Sand Cezaryna Dietrich.djvu/151
Ta strona została przepisana.