Postanowiłam dowiedzieć się czegoś, a po niejakim zastanowieniu przyszło mi na myśl, że Bertrand był w możności objaśnienia mnie.
Szczególna to była osobistość — ten lokaj, rodzaj mieszanego posługacza, coś między groomem a kamerdynerem. Kamerdynerem być nie mógł, nie umiejąc ani czytać ani pisać, co jednakże przy dziwném uorganizowaniu jego inteligencyi, nie przeszkadzało mu wcale wyrażać się tak dobrze jak człowiek światowy. Był to człowiek mający lat trzydzieści pięć, poważny, zimny, dystyngowany, bardzo zadowolony ze swojéj eleganckiéj kibici, noszący ze swobodą i godnością, swój czarny ubiór z dodatkiem kokardy jedwabnéj na ramionach, z potrzebami do zapinania, zawsze ogolony i ubrany w krawat nieposzlakowanéj białości, dyskretny, treściwy, milczący, mający minę taką, jakby nic nie wiedział, nic nie rozumiał, pojmujący wszystko i widzący wszystko, zresztą nieprzekupny, oddany Cezarynie i mnie dla niéj, trochę pogardliwy względem reszty rodziny i domu.
Była nie więcéj jak jedenasta, a ponieważ p. Dietrich nie wróciła. Bertrand musiał być w galeryi, obejmującej przedmioty sztuki, na dole; tém włamie najwięcéj lubił nań czekać, studjując z uwagą i wytrwałością regularność ciepła wychodzącego z kaloryferu, wahadła zegara albo stan zdrowia roślin służących za ozdobę.
Zeszłam na dół i rzeczywiście tam go znalazłam: wyszedł naprzeciw mnie.
Strona:PL G Sand Cezaryna Dietrich.djvu/159
Ta strona została przepisana.