— Kochane dziecko, odparła Cezaryna z cudowną, łagodnością — urządzimy się tak, żeby się to już nie zdarzyło. Złajemy Bertranda jeżeli zegary spóźniać się będą.
— Może je pani kazać nawet posunąć o godzinę, bo on tak dobrze u pani się bawi, że o mnie zapomina.
— U nas się nie bawią, Małgorzato; przeciwnie, jesteśmy bardzo poważni.
— Właśnie, jest to jego sposób bawienia się, — ale pani mnie nie przekona, żebyś pani nie przyjmowała wielu pięknych dam?
— W tém właśnie się mylisz. Do mnie nieprzychodzą już piękne damy.
— Ale jest tam pani, a pani warta stu.
— To bardzo miło; ale ty nie możesz być o mnie zazdrosną?
Małgorzata spojrzała w twarz markizie z rodzajem przestrachu, potém ugięła się pod jasném jéj i przejrzystém spojrzeniem, którego się pytała. Upadła Cezarynie do nóg, wzięła ją za ręce i całowała.
— Moja piękna markizo — powiedziała — wiesz pani, że jesteś moim aniołem stróżem na ziemi. Pani mnie wydała za mąż; — bo pani to zawdzięczam, jestem tego pewna. Zawdzięczam pani życie dziecka i jego piękność, bo gdyby nie pani byłoby oszpecone. I pomyśléć tu sobie jakie miałaś o niém starania, jak nie brzydziłaś się tą okropną chorobą, nie lękałaś się zarażenia, nie pozwalałaś mi dotknąć się, nie dbałaś o siebie, dbając o innych.
Strona:PL G Sand Cezaryna Dietrich.djvu/266
Ta strona została przepisana.