dbającego już o ściganie zdrowia odzyskanego o tyle, o ile można.
— Pan przybywasz z Włoch? — zapytał go Paweł.
— Tak jest, mój drogi; kraj to bardzo przeceniony, jak wszystko co wysławiają za granicą. Co do mnie, lubię tylko Francyę, a we Francyi lubię tylko Paryż. Powiedzże mi pan coś nowego o swoim młodym przyjacielu, panu Latour?
— Bardzo dobrze mu się powodzi.
— Pan Dietrich wyszedł, jak mi powiedziano, ale ma wrócić wcześnie. Pani markiza pozwoli mi tutaj nań zaczekać?
— Ależ bez wątpienia, mój przyjacielu. Jadłeś objad?
— Jadłem, dziękuję.
Paweł zamienił jeszcze kilka nic nieznaczących a grzecznych wyrazów z markizem i Cezaryną, i wyszedł. Piorunujące przybycie pana de Rivonnière sprowadziło spokojną płaskość w sytuacyi. Był łagodny, zadowolony, prawie dobroduszny. Nie był niczém ani wzruszony ani zdziwiony; to znaczy stał się na nowo wyobrazicielem życia światowego, jak gdyby nigdy się z niém nie rozstawał.
Wracał z nad grobu, jakby powrócił z Pontoise. Znajdował się u swojéj żony, wobec swego spółzawodnika i zabójcy, w obec kobiety któréj posiadanie krwią własną przypłacił; — wszystko to naraz; zdawało się nic innego sobie nie przypominał, prócz reguł umiejętności życia i przyzwyczajenia do swobody, z jaką się znosi wszelkie spotkanie
Strona:PL G Sand Cezaryna Dietrich.djvu/291
Ta strona została przepisana.