Strona:PL G Sand Cezaryna Dietrich.djvu/332

Ta strona została przepisana.

która na niém siedziała, zmusiło go wspiąć się i kolanami zmierzać do méj piersi. Nie zostałem dotknięty, dzięki skokowi w bok, który zdołałem na czas wykonać nie puszczając uzdzienicy.
— Pozwólże mi pan przejechać, panie Gilbert! — powiedział mi głos dobrze znany, z akcentem pogardliwéj lekkomyślności.
— Proszę, pani markizo — odpowiedziałem zimno, nie tracąc czasu na to, żeby jéj przesłać ukłon, któregoby mi pewno nie oddała.
Przejechała jak błyskawica, a za nią groom, pozostawiając trochę w tyle jeźdźca, który jéj towarzyszył, a którym był nie kto inny — tylko wicehrabia de Valboune.
Zatrzymał się i podając mi rękę:
— Co u diabła, to pan? — zawołał; biegłem tu z chęcią niedopuszczenia, żebyś się pan przewrócił, bo widziałem roztargnionego jakiegoś przechodnia, nieustępującego się przed najbardziéj roztargnioną amazonką jaka istnieje. Czy pan wiesz, że cokolwiek jeszcze a ona przejechałaby po panu.
— Nie pozwalam na to, żeby po mnie przejeżdżano — odpowiedział. To nie w moim guście.
— Niestety! — odparł — i nie w moim także. Do widzenia, drogi przyjacielu, nie mogę pozwolić markizie, żeby sama wjeżdżała do miasta.
I odjechał co koń wyskoczy, ażeby z nią się połączyć.
Wiedziałem dosyć.
— Co takiego, moje dziecko? co wiesz?
— Wiem, że biedny wicehrabia, ze swojemi nie-