— Macchie![1]
W miarą jak posuwali się naprzód, krąg gór zdawał się zamykać poza budynkiem, płynącym zwolna po jeziorze lazurowem, tak przejrzystem, że często widać było dno.
I nagle ukazało się miasto, całkiem białe, w głębi zatoki, tuż nad wodą, u podnóża gór.
Kilka małych statków włoskich zarzuciło było kotwicą w porcie. Cztery czy piąć łodzi poczęło krążyć koło „Króla Ludwika“, by zabrać pasażerów.
Julian, zajęty koło pakunków, cicho zapytał żoną:
— Myślę, że wystarczy dać pakierowi dwadzieścia sous?
Od tygodnia zadawał jej co chwila to pytanie, za każdym razem sprawiając jej przykrość.
Trochę zniecierpliwiona odparła:
— Jeśli się nie wie, ile się należy, to trzeba raczej dać więcej.
Bezustannie miał sprzeczki z właścicielami hoteli, ze służbą, z fiakrami i kupcami najrozmaitszymi, a gdy argumentami swymi zdołał uzyskać jakiś opust, zacierał ręce, mówiąc do Janiny:
— Nie pozwolę się okradać.
- ↑ Gąszcze, pokrywające stoki Korsyki.