jące nad posępne morze, i rychło rozpoczęła się zamieć białych płatków. W ciągu jednej nocy cała równina została zasypana, a drzewa ukazały się rano w ażurowej szacie z lodu.
Julian, w wysokich butach, z włochatą twarzą, spędzał czas w lasku, zaczajony w rowie, wychodzącym na wydmę, by czyhać na ptactwo przelotne. Od czasu do czasu wystrzał rozrywał skrzepłe milczenie pól, a gromady czarnych, wystraszonych kruków ulatywały z wysokich drzew, kręgi zataczając w powietrzu.
Janina, ulegając nudzie, schodziła czasem na taras. Odgłosy życia dochodziły tu z bardzo daleka, rozbrzmiewając wśród sennego spokoju równi sinej i smutnej.
A później słyszała już tylko jakby chrapanie dalekich fal i ustawiczny, nieuchwytny szmer tego pyłu zmarzłej wody, prószącego bez przerwy.
A śnieżne posłanie ciągle się wznosiło, pod bezustanną falą tego mchu lekkiego a gęstego.
Jednego z tych bladych poranków, Janina, siedząc nieruchomo przed kominkiem, ogrzewała sobie nogi, gdy Rozalia, z każdym dniem bardziej zmieniona, powoli słała łóżko. Nagle usłyszała bolesne westchnienie. Nie odwracając głowy, spytała:
— Cóż tobie?
Pokojówka odpowiedziała jak zwykle:
Strona:PL G de Maupassant Życie.djvu/149
Ta strona została skorygowana.