Nie była już obrzmiała jak w chwili ataku; zdawała się tylko spać teraz spokojniej, niż kiedykolwiek; a blady płomień świec migocących od podmuchów powietrza, ustawicznie przesuwał cienie po jej twarzy, ożywiając ją niejako, wywołując złudzenie ruchu.
Janina chciwem spojrzeniem chłonęła jej widok, a fala wspomnień z odległego dzieciństwa napływała do jej duszy.
Przypominała sobie odwiedziny mateczki w rozmownicy klasztornej, ruch, jakim jej podawała torebkę pełną ciastek, całe mnóstwo szczególików, fakcików, pieszczot, słów, akcentów, gestów dobrze znanych, przymrużania oczu, gdy się śmiała, głębokiego westchnienia, gdy siadała zadyszana.
I tak trwała, wpatrując się ustawicznie, powtarzając w ogłupieniu bezbrzeżnem:
— Umarła — a słowo to uświadamiało jej całą grozę faktu.
Ta, co tu leży, jej matka... mateczka... pani Adelajda, nie żyje? Już się nie poruszy, nie będzie mówić, ani się śmiać, nie zasiądzie już nigdy do obiadu naprzeciw ojczulka; nigdy już nie powie: dzień dobry, Janinko... Umarła!
Gwoździami zabiją skrzynię i zakopią i wszystko się skończy. Już jej nie zobaczą. Czyż możliwe? Jakto? nie będzie już miała matki? Ta twarz droga, tak dobrze znana, od chwili spoj-
Strona:PL G de Maupassant Życie.djvu/251
Ta strona została skorygowana.