I rozmowa przeszła na inny temat.
Po powrocie do salonu i czarnej kawie, ksiądz prosił o pozwolenie przejścia się trochę po ogrodzie, gdyż po obiedzie zwykł używać nieco ruchu. Baron mu towarzyszył. Powoli przechadzali się wzdłuż białej fasady zamku, zawracając tam i napowrót. Cienie ich, jeden chudy, drugi krągły, w grzybku na głowie, biegły i wracały przed nimi, to za nimi, zależnie od tego, czy twarzą byli zwróceni lub odwróceni od księżyca. Ksiądz żuł jakieś cygaro, wydobyte z kieszeni. Z szczerością wieśniaka wyłuszczał:
— To bardzo dobre przeciw odbijaniu, bo cierpię trochę na niestrawność.
Nagle spojrzawszy ku niebu, po którem płynęła jasna tarcza, wyrzekł:
— Ten widok nigdy się nie znudzi.
I wrócił do zamku pożegnać panie.
Następnej niedzieli, baronowa i Janina, wiedzione pewnem poczuciem delikatności względem proboszcza, poszły na mszę.
Po skończonem nabożeństwie zaczekały, by go zaprosić na czwartek na śniadanie. Wyszedł z zakrystyi z młodym, eleganckim człowiekiem, który poufale prowadził go pod ramię. Dostrzegłszy panie, wykonał gest radosnego zdziwienia i wykrzyknął: