odepchnęła Juliana, a sama omal że nie padła w tył.
— Chodźmy stąd, chodźmy — mamrotała.
Nie odpowiedział, lecz ujął obydwie jej ręce i zatrzymał w swoich.
Nie zamienili już ani jednego słowa, wracając do domu. Reszta popołudnia zdawała się dłużyć.
Z zapadającym zmierzchem siedli do stołu.
Obiad był dość krótki i skromny, wbrew zwyczajom normandzkim. Pewien rodzaj zakłopotania krępował biesiadników. Tylko dwaj księża, mer i czterech gospodarzy, zaproszonych na obiad, okazywało trochę owej rubasznej wesołości, mającej towarzyszyć uroczystości weselnej.
Śmiech zdawał się zamierać, ożywiany od czasu do czasu jakiemś słówkiem mera. Dochodziła godzina dziewiąta — zabierano się do kawy. Na pierwszem podwórzu pod jabłoniami rozpoczął się już bal chłopski. Przez otwarte okno widać było całą zabawę. Ogarki, płonące wśród gałęzi, nadawały listkowiu odcień szarawo-zielony. — Gawiedź skakała, wyjąc dziką melodyę taneczną, przy słabym akompaniamencie dwóch skrzypicieli i jednego klarnecisty, usadowionych na stole kuchennym, jakby na estradzie. Wrzaskliwe śpiewy wieśniaków głuszyły całkowicie dźwięki instrumentów, a nikła mu-
Strona:PL G de Maupassant Życie.djvu/83
Ta strona została skorygowana.