Nad ranem się jednak zdrzemnęła. Zbudził ją hałas, głosy zmieszane, dolatujące ze wszech stron. To majtkowie śpiewali przy rannej toalecie. Kilkakrotnie potrząsnęła ramieniem męża, śpiącego jak kamień, i wstali.
Z zachwytem wchłaniała słoną mgłę, przejmującą ją aż do kończyn ciała. Wokół morze. Jednakowoż w pewnej oddali, coś szarego, zaledwie majaczącego w pierwszych odblaskach wschodzącego słońca, jakby zwał chmur dziwacznych, spiczastych, poszczerbionych, zdawał się spoczywać na falach.
Niebawem zarysy stały się wyraźniejsze, odcinając się lepiej na niebie, prawie już jasnem. Wyłonił się wielki łańcuch gór dziwacznych, stożkowatych: Korsyka, osłonięta niejako lekkim welonem.
A słońce wschodziło po drugiej stronie, obrysowując wszystkie załamania szczytów, spowitych w czarne cienie; niezadługo wszystkie wierzchołki błysnęły, zaś reszta wyspy pozostała w obłokach mgieł.
Kapitan, drobny starzec, ogorzały, wysuszony, zczerniały, uwędzony, pokurczony przez słone, ostre wichry, ukazał się na pomoście; i głosem, schrypłym od komendy, zużytym od krzyków, idących w zawody z wichurą, rzekł do Janiny:
Strona:PL G de Maupassant Życie.djvu/99
Ta strona została skorygowana.