mówić, można było stosować do nich najśmielsze wyzwanie i szeptać wyrazy, krew rozpalające. On znał siebie, wiedział, że nie napotka oporu, ile razy można było komunikować swobodnie duszy, sercu i zmysłom tej, którą kochał, pragnienia, które go pożerały.
Wobec niej czuł się, jakby wobec niewinnej dziewczyny, o tyle widział ją niewtajemniczoną jeszcze we wszystko; a jednak, co tylko robił, spełzło na niczem. Szanował ją w sposób zupełnie odmienny, niż inne — jak dziecko i jednocześnie, jak narzeczoną. Pożądał jej, ale lekał się dotknąć jej, zbrukać, zmiąć. Nie miał wcale zamiaru przyciągnąć ją ku sobie i gruchotać w swoich ramionach, jak to robił z innemi, ale paść przed nią na kolana, całować jej szaty i objąć łagodnie, z jakimś spokojem nieskończenie czystym i miłosnym, całować włosy, wychylające się na jej skroni, kąciki ust, jej oczy, te oczy o błękitnem spojrzeniu, pełnem czarującego uroku, patrzącem z poza powiek nawisłych. On pragnąłby ją bronić przeciwko całemu światu, przeciwko wszystkim i wszystkiemu, nie pozwolić, aby ludzie zwyczajni potrącali ją łokciami, brzydale spoglądali na nią, brudni — ocierali się o jej szaty. On pragnąłby przed nią usunąć błoto z ulicy, którą przechodziła, kamienie z drogi, odchylić każdą gałązkę w lesie, nagiętą ku niej, drogę jej ułatwić, uczynić wszystko
Strona:PL G de Maupassant Mont-Oriol.djvu/123
Ta strona została przepisana.