lonych jaszczurek, spłoszonych, uciekało pomiędzy kamienie przydrożne. Rozpalone powietrze, zdawało się być przepełnionem niewidzialnym, gorącym, jak ogień, pyłem.
W powozie milczeli wszyscy. Trzy kobiety w głębi jego, pod przykryciem różowych parasolek, zamykały oślepione słońcem oczy; markiz i Gontran, okrywszy głowy chustkami, zwieszającemi się nad czołem, drzemali. Paweł wpatrywał się w Krystynę, która także z poza zwieszonych powiek spoglądała na niego.
Tymczasem lando, podnosząc za sobą słup białego kurzu, powoli posuwało się pod górę, która wydawała się nieskończoną.
Kiedy nareszcie dojechano do równiny, furman rozruszał się trochę, a konie poczęły biedz kłusem; jechano jakąś falistą okolicą, pełną lasów, uprawną, nasadzoną wioskami i domkami, rozrzuconymi pojedynczo. Daleko, na lewo, widniały nagie szczyty wulkanów. Jezioro Tazenat, do którego właśnie zdążano, utworzyło się na ostatnim kraterze pasma gór owernijskich.
Po trzech godzinach drogi Paweł zawołał:
— Widzi pani, lawa.
Brunatne skały, poszarpane w nieładzie, żłobiły się w zygzaki na brzegu drogi. Na prawo widać było górę, której szeroki szczyt miał pozór wklęsły i płaski, skierowano się ku tej stronie, jakby miano zamiar wejść w jej wnętrze
Strona:PL G de Maupassant Mont-Oriol.djvu/129
Ta strona została przepisana.