szący w błękitnawych wyżynach nocy, rozlewał chłodne jakieś światło na liście drzew i góry.
Cała okolica już spała. Tylko samotny głos skrzypców Saint-Landri, który się ćwiczył zwykle do późna, rozpływał się jakimś jękiem pośród głębokiej ciszy doliny. Krystyna ledwie echo słyszała. Gra urywała się, rozpoczynała się potem na nowo, a struny jęczały jakimś bolesnym, nerwowym jękiem.
Ten księżyc, błądzący po samotnem niebie, te słabe dźwięki muzyki, gubiące się wśród niemej nocy, rzuciły w jej serce takie poczucie samotności, iż łkać głośno poczęła. Drgała i trzęsła się, jak człowiek jakimś strasznym bólem miotany, gdy spostrzeże nagle, że samotny idzie przez życie.
Nie rozumiała go do tej chwili; dziś czuła się tak złamaną cierpieniem duszy, że od zmysłów prawie odchodziła.
Miała ojca, brata, męża. Wszyscy kochali ją przecież i ona ich kochała. Teraz spostrzegła, że się oddala od nich, że staje się im obcą, jakby ich znała zaledwie. Spokojna miłość ojca, koleżeńska przyjaźń brata, chłodne pieszczoty męża, wszystko to zdawało się jej niczem, niczem! Mąż! Przecież on jest jej mężem, przecież to on, ten różowy gaduła, który do niej co rano obojętnie mówi:
— Jakże się, moja droga, czujesz dzisiaj?
Strona:PL G de Maupassant Mont-Oriol.djvu/136
Ta strona została przepisana.