Strona:PL G de Maupassant Mont-Oriol.djvu/146

Ta strona została przepisana.

nierównym. Paweł podążał za nią, nie śmiejąc mówić.
Markiz, dostrzegłszy ich, powstał.
— Chodźmy prędzej — rzekł — zaczyna mi być zimno. Są to rzeczy bardzo piękne niezawodnie, ale bardzo szkodliwe dla kuracyi.
Natychmiast po wejściu do pokoju, rozebrała się, poszła do łóżka i kołdrą głowę przykryła; potem, odwróciwszy twarz do poduszki, płakała długo, długo, bezwładna, złamana. Nie myślała o tem, co się stało, nie cierpiała nad tem, nie żałowała. Płakała, nie myśląc, nie wiedząc dlaczego. Płakała instynktownie, jak się śpiewa, kiedy się jest wesołym. Później, kiedy się już łzy wyczerpały, złamana samym wysiłkiem łkań i płaczu, zasnęła ze zmęczenia i wyczerpania.
Obudziła się, posłyszawszy lekkie pukanie do drzwi swoich od strony salonu. Już dzień był pełny — dziewiąta godzina. Zawołała: Proszę wejść — i na progu ukazał się jej mąż, wesoły, ożywiony, w podróżnej czapeczce na głowie, mając przy boku mały woreczek na pieniądze, z którym w drodze nie rozstawał się nigdy.
— Jakto? Jeszcze śpisz, moja droga! — wołał. — Jakże niepotrzebnie cię budzę! Przyjechałem, nie zawiadomiwszy cię nawet. Spodzie-