Strona:PL G de Maupassant Mont-Oriol.djvu/161

Ta strona została przepisana.

był jej kochankiem — a ona jego kochanką! Powtarzała sobie te wyrazy w cichości własnego serca. Jak to się wszystko stało dziwnie i niespodzianie! Czyż go kocham w istocie? — pytała sama siebie, rzucając na niego bystre spojrzenie. Oczy ich spotkały się — i uczuła taką pieszczotę w jego namiętnym wzroku, że od głowy do nóg zadrżała. Opanowało ją teraz jakieś szalone, nieprzezwyciężone pragnienie pochwycić tę rękę, muskającą trawę i scisnąć ją mocno, ażeby módz wyrazić wszystko, co w uścisku wyrazić można. Zsunęła ją więc lekko po sukni aż do trawy i zostawiła nieruchomą z palcami otwartymi; wtem dostrzegła, jak droga ręka zbliżała się ku niej łagodnie, jakby zwierzątko zakochane, szukające towarzyszki, przysuwała się coraz bliżej i bliżej i nareszcie ich palce zetknęły się, ocierały się kończynami, ledwie się dotykając, gubiły się, odnajdywały znowu, jak całujące się usta. Ta pieszczota ledwie dostrzeżona, te lekkie muskania przenikały ją tak gwałtownie, że się czuła osłabioną, jakgdyby dusił ją w swojem objęciu.
Wtedy dopiero zrozumiała, co to jest należeć do kogoś, jaką się jest nicością wobec uczucia miłości, jak ktoś zabrać może duszę, ciało, myśl, wolę, krew, nerwy wszystko, wszystko co jest w tobie, jakby ptak olbrzymi, krwiożerczy, chwytający w swoje szpony skowronka.