szcie doszli do kępy sosen, zapach żywicy odświeżał ich oddech, jak powiew wiatru od morza.
Siadali pod drzewami, ona na uschłej trawie, on u nóg jej, niżej. Wiatr, przeciskając się przez gałęzie, wydobywał z sosen śpiew tak podobny do płaczu, a daleko rozesłana Limagne, kąpiąca się we mgle, sprawiała wrażenie oceanu. O, tak! morze było w dole, pod niemi! Czuli jego oddech na własnych twarzach.
Paweł pieścił ją jak dziecko.
— Daj mi twoje paluszki — mówił niech je zjem, to moje cukierki.
Brał je jeden po drugim, kładł do ust i smakował z uczuciem jakiegoś łakotnisia.
Później klękał i oparłszy się o kolana Krystyny, szeptał:
— Liano, spójrz na mnie[1].
Nazywał ją Lianą, gdyż w objęciach przytulała się do niego tak, jak się roślina przytula do drzewa.
I patrzyli oboje na siebie wzrokiem nieruchomym, upartym, który naprawdę zdawał się łączyć te dwie istoty wspólnym węzłem.
— Tylko tam jest miłość — mówił — gdzie jest wzajemne posiadanie, reszta to tylko zabawka miłosna.
- ↑ Liana amerykańska pnąca się roślina.