Strona:PL G de Maupassant Mont-Oriol.djvu/175

Ta strona została przepisana.

Siedząc naprzeciwko siebie, szukali się wzajemnie w głębinach ócz własnych.
I kiedy tak długo, długo wpatrywali się w siebie, zbliżali się potem, ściskali się i znowu w oczy sobie patrzyli. Czasem chwytał ją w ramiona i niósł brzegiem strumienia, staczającego się do szczeliny w Enval. Była to wązka dolina, zasiana łąkami i lasem. Paweł szedł po trawie, zatrzymywał się chwilkę i podnosząc w mocnych swoich ramionach młodą kobietę, wołał:
— Liano, lećmy, lećmy stąd.
Ta chęć odlotu, ta miłość namiętna, draźniły ich tylko bardziej, ból jakiś zostawiały. A wkoło nich wszystko podniecało to pragnienie; powietrze było takie lekkie, takie swobodne, błękitny horyzont rozciągał się szeroko, jakby ich nęcił do siebie, zachęcał do ujęcia się za ręce, ażeby polecieć w jego nieskończoną głębię, jak tylko noc swoje szaty rozwiesi. Chcieliby lecieć oboje przez ten błękit nieba, mgłą zasnuty, ażeby już nie wrócić. Dokąd się oni rwali? Nie wiedzieli wcale — było to tylko marzenie.
Kiedy się zmęczył, unosząc Krystynę, stawiał ją na jakiejś skale i klękał przed nią. Całując stopy jej, szeptał wyrazy pełne dziecinnej miłości.
Od ciebie — rzekła mu pewnego dnia —