odgrzebywał w swojej pamięci wszystko, co zaszło od tego czasu. Przypomniał sobie wieczór w kotlinie Tazenat — miesiąc temu — las świeży, skąpany w bladem świetle, małe, srebrne jezioro i wielkie ryby, trące się o powierzchnię wody; powrót ich, kiedy ją widział idącą przed nim w cieniu i świetle na przemian, pod jasnemi kroplami księżyca, spadającemi na włosy, na plecy, na ramiona przez liście drzewne. Były to najsłodsze godziny jego życia.
Odwrócił się, ażeby spojrzeć, czy nie idzie.
Nie widział jej, ale spostrzegł księżyc, wysuwający się na horyzont.
Dreszcz lodowaty przebiegł mu po ciele. Zbliżała się jesień — zwiastunka zimy. Dotychczas nie odczuwał tego pierwszego dotknięcia się chłodu, który go na wskroś przenikał — jakby jakaś groźba nieszczęścia.
Nagle, na zakręcie, ukazała się jakaś postać. Poznał ją natychmiast i oczekiwał nieruchomy, oszołomiony tajemniczem szczęściem, zbliżającem się ku niemu. Szła powolnym krokiem, nie śmiejąc go wołać, niespokojna, że go dotychczas nie widzi, zmieszana nieco wielką ciszą, jasnością nieba i ziemi.
Krystyna zatrzymała się, a przed nią nieruchomie położył się na drodze cień. Paweł zrobił nagle kilka kroków i zbliżył się ku niej na kolanach, jak niewolnik, cień jej całując.
Strona:PL G de Maupassant Mont-Oriol.djvu/187
Ta strona została przepisana.