miała chronić ubranie jego od powalania. Minę miał męczeńską, rozpaczliwą, niespokojną, jak pacyent, oczekujący operacyi.
Jak się tylko doktor ukazał w sali, chłopiec pochwycił rurę, podzieloną ku środkowi na trzy części, mającą pozór węża o dwóch ogonach. Następnie, jeden z końców przymocował do krana, komunikującego ze źródłem mineralnem; drugi, wpuszczono do szklannej retorty, dokąd za chwilę miały spłynąć odchody żołądkowe chorego. Poczem inspektor spokojną i pewną ręką ujął trzeci koniec rury, zbliżył go ze słodką miną do szczęki p. Riquier, wprowadził do ust, wsunął do gardła, zagłębiając potem coraz bardziej, zawsze z uprzejmą i łagodną twarzą powtarzał:
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze... Idzie... idzie... doskonale...
Riquier ze wzrokiem smętnym, z policzkami fioletowemi, z pianą na ustach, zadychał się, wyrzucał z siebie bolesne jęki i trzymając się rękami fotelu, robił gwałtowne wysiłki, ażeby wyrzucić z siebie to zwierzę kauczukowe, które mu wprowadzono do wnętrza.
Kiedy już przełknął z pół metra rury, doktor rzekł spokojnie:
— Jesteśmy już na dnie. Proszę otworzyć.
Służący otworzył kran, a wkrótce żołądek chorego począł nadymać się widocznie i pomału wodą, idącą ze źródła.
Strona:PL G de Maupassant Mont-Oriol.djvu/198
Ta strona została przepisana.