Strona:PL G de Maupassant Mont-Oriol.djvu/222

Ta strona została przepisana.

— Patrzaj — dodała — wieczór, zupełnie podobny do tamtego. Przypominasz sobie, jakeś mój cień całował.
— Krystyno, słuchaj... — powstrzymywał ją Paweł — to byłoby śmiesznem... Krystyno...
Ona, nie odpowiadając wcale, zdążała ku pochyłości, prowadzącej do winnic. Znał on te spokojną wolę, której odwrócić nikt, zdaje się, nie zdoła, ten upór błękitnych oczu, małego czoła, którego żadna przeszkoda nie wstrzyma, podał więc ramię, aby jej ulżyć nieco.
— Ach, gdyby nas spostrzeżono, Krystyno?
— Nie mówiłeś tego przed rokiem. Zresztą, wszyscy są zajęci balem. Wrócimy — i nikt nie zauważy naszej nieobecności.
Trzeba było iść szybko ścieżką kamienistą. Ona zadyszała się, opierając się na jego ramieniu z całej siły i powtarzała za każdym krokiem: jak to dobrze, dobrze tak cierpieć!
On zatrzymał się i chciał wrócić, ale ona o niczem słyszeć nie chciała.
— Nic, nic, jestem bardzo szczęśliwa. Ty tego szczęścia nie rozumiesz... Słuchaj... ja słyszę, jak się rzuca... to nasze dziecko... twoje dziecko... jakie to szczęście! Daj rękę! Uważasz... czujesz je?
Nie mogła zrozumieć tego, że ten człowiek należał do rodzaju kochanków, ale nie ojców. Jak się tylko dowiedział, że jest przy nadziei,