Strona:PL G de Maupassant Mont-Oriol.djvu/274

Ta strona została przepisana.

powały wolnym krokiem drogą długą i ciężką. Piękne, zielone lasy otaczały drogę. Panowało ogólne milczenie.
Wtem furman zatrzymał konie.
— Tutaj — rzekł. — Na prawo idzie drożynka do lasu — niech państwo idą tą drożynką ona doprowadzi.
Wszyscy wysiedli z wyjątkiem markiza, który uważał, że jest nadto gorąco do spaceru. Ludwika i Gontran poszli przodem, Karolina została za niemi z Pawłem i Krystyną, która zaledwie iść mogła. Droga lasem wydawała im się długa, ale przybyli nareszcie na szczyt, pokryty wysokiemi trawami, skąd droga, ciągle w górę, prowadziła do wygasłego krateru.
Ludwika i Gontran, stojąc na samym wierzchołku, wyglądali, jakby w chmurach schowani.
Kiedy się reszta towarzystwa zbliżyła do siebie, namiętna dusza Pawła Bretigny czuła się owianą jakimś liryzmem.
Wkoło nich, za niemi, na prawo, na lewo otaczały ich dziwacznych kształtów stożki ścięte, jedne wyniosłe, drugie spłaszczone, ale wszystkie miały tę dziwną fizyognomię wulkanów wygasłych.
Te ciężkie szczyty gór, płasko zakończonych, sterczały na południu i wschodzie na olbrzymiej płaszczyźnie, przeszło tysiąc metrów wysokiej,