czonych aż do omdlenia. Widać było, jak ci ludzie pocili się i upadali ze znużenia. Pies wyschnięty, źle pielęgnowany, z wywieszonym językiem, ciągnął wózek pomiędzy kołami. We wózku leżało zbierane drzewo, które zdawało się coś ukrywać pod spodem. Na wierzchu były szmaty, a na szmatach dziecko. Tylko głowę widać było z pośród brudnych łachmanów, nędzną kulę z dwoma oczyma, nosem i ustami.
Była to rodzina, ludzka rodzina. Osioł uległ trudom, a mężczyzna, który nie miał litości nad swoim martwym pomocnikiem, nie zadał sobie nawet trudu, aby go na bok usunąć, lecz pozo stawił go na środku drogi pomiędzy koleją wozów, które tędy przechodziły. I wówczas zaprzągł się sam razem ze swą żoną do pustego dyszla i ciągnął teraz tak, jak przedtem zwierzę ciągnęło.
Dokąd ci ludzie dążyli? Czy mieli choć grosz w kieszeni? Czyż ten nędzny wózek wiecznie sami ciągnąć będą, skoro nie mogą sobie kupić zwierzęcia? A z czego żyć mają? Przyjdzie im prawdopodobnie na taki sam koniec, jak osłu...
Krystyna myślała o tem wszystkiem, a w jej przerażonej duszy jawiła się ciągle myśl o nędzy tych nieszczęśliwców.
Wtem odezwał się Gontran:
— Nie wiem dlaczego, ale przychodzi mi
Strona:PL G de Maupassant Mont-Oriol.djvu/280
Ta strona została przepisana.