Strona:PL G de Maupassant Mont-Oriol.djvu/294

Ta strona została przepisana.

aby usiadł, sama odebrała od niego kapelusz, zaniosła go na kominek i postawiła obok ze gara. Następnie grała rolę dobrej gospodyni, biegała od jednego do drugiego ze swych gości, niosąc przed sobą swój potężny brzuch i zapytywała:
— Może pan co pozwoli?
Gontran żartował, śmiał się, dawał do poznania, że mu tam bardzo dobrze.
Od czasu do czasu pociągał Ludwikę ku oknu, podczas gdy oczy Karoliny zaniepokojone biegły za niemi. Pani Honorat, która zabawiała się z Pawłem, mówiła doń w tonie rodzicielskim:
— Kochane dzieci przychodzą tutaj czasami, aby sobie porozmawiać, to przecież rzecz zupełnie niewinna, nieprawdaż panie Bretigny?
— O bezwątpienia, pani doktorowo.
Gdy następnym razem przyszedł, nazywała go po przyjacielsku „panem Pawłem“, uważając go poniekąd za współwinnego. Odtąd opowiadał mu Gontran o wszystkich grzecznościach tej kobieciny, którą jeszcze dzień przedtem zapytywał:
— Dlaczego pani nie wyjdzie kiedy z dziewczętami na ulicę ku Sanssouci?
Odpowiedziała mu pospiesznie:
— Ależ, panie hrabio, pójdziemy bardzo chętnie. Pójdziemy.
— Możeby tak jutro około trzeciej?