— Oto wracają właśnie!
Słychać było śmiech Gontrana, a śmiech ten padał ołowiem na duszę Karoliny. Niebawem ukazali się oboje. Gontran biegł prawie i ciągnął za rękę młodą dziewczynę, która była całkiem czerwona, i zanim jeszcze nadeszli, spieszno mu było opowiedzieć całą historyę.
— Pomyśl pani tylko, kogośmy spłoszyli?! Oto ni mniej, ni więcej, tylko doktora Mazelli z córką słynnego profesora Cloche, młodą wdowę z tym rudym młodzikiem. Mówię, żeśmy go spłoszyli — spłoszyli, no, do stu piorunów, ten szelma umie całować! no, no!
Pani Honorat usiłowała przybrać minę pełną godności, wobec takiego wybuchu wesołości Gontrana.
— Ależ, hrabio, miej pan wzgląd na młode panienki!
Gontran skłonił się:
— Łaskawa pani ma zupełną słuszność, przypominając mi mój obowiązek, pani o wszystkiem pamięta!
Obaj, młodzi ludzie, nie chcąc zwracać uwagi na siebie i wracać razem z kobietami, pożegnali się i poszli sami przez las.
— No i cóż? — zapytał Paweł.
— Rozmówiłem się z nią, ubóstwiam ją i byłbym najszczęśliwszym z ludzi, gdybym ją mógł poślubić.
Strona:PL G de Maupassant Mont-Oriol.djvu/300
Ta strona została przepisana.