Strona:PL G de Maupassant Mont-Oriol.djvu/360

Ta strona została przepisana.

— Dzień dobry!
Nie miał odwagi dotknąć jej palców, ale musnął je wargami, zginając się.
— Usiądź pan, proszę — odezwała się.
Siadł u jej nóg na niskiem krześle. Czuł, że musi mówić, a nie mógł znaleść słowa, myśli, nie miał nawet odwagi spojrzeć na nią.
Wreszcie wyjąkał:
— Mąż pani zapomniał mi powiedzieć, że pani na mnie czekała, w przeciwnym razie był bym bowiem wcześniej przyszedł.
Odpowiedziała mu:
— Ach, to nic nie szkodzi. Wszak to wszystko jedno, czy się widzimy chwilkę prędzej, czy później.
Gdy na tem urwała, on odezwał się spiesznie:
— Mam nadzieję, że pani już zupełnie przyszła do zdrowia.
— Dziękuję, mam się dobrze, o ile dobrze mieć się można po takich przejściach.
Była bladą, szczupłą, ale piękniejszą, niż przed swem rozwiązaniem. Przedewszystkiem oczy jej nabrały owej głębi wyrazu, której u niej nie znał. Zdawały się być ciemniejszemi, nie tak przejrzystemi, głębszemi. Ręce jej były tak białe, że wyglądały, jak ręce umarłej.
Po chwili odezwała się: