tłum poruszał się, trącał, falował, krzyczał pod wpływem jakiegoś wzruszenia, jakiegoś niespodziewanego podziwu.
Andermatt, zawsze czynny i ciekawy, powtarzał:
— Co tam takiego? co tam takiego?
Gontran obwieścił, że pójdzie zobaczyć i poszedł, Krystyna zaś, uspokojona teraz, myślała, że przecież, gdyby lont był trochę krótszy, są siad jej byłby roztrzaskany odłamkami kamieni, dla tego tylko, że ona obawiała się o życie psa.
Myślała sobie, że człowiek ten musi być przecież silnym i odważnym, ażeby się wystawiać na niebezpieczeństwo bez racyi żadnej, dlatego tylko, że nieznajoma kobieta tego chciała.
Na drodze widać było ludzi biegnących do wsi. Markiz z kolei zapytał:
— Co się tam stało?
Andermatt, nie mogąc dłużej wytrzymać, począł schodzić. Gontran z dołu dał im znak, aby przyszli.
Paweł Bretigny zapytał:
— Mogę pani służyć ramieniem?
Przyjęła jego ramię, które się jej wydało żelaznem; ponieważ noga jej ślizgała się po trawie, opierała się na jego ramieniu z całem zaufaniem, jak na poręczy od schodów.
Gontran, idąc na ich spotkanie, wołał:
Strona:PL G de Maupassant Mont-Oriol.djvu/52
Ta strona została przepisana.