Strona:PL G de Maupassant Mont-Oriol.djvu/82

Ta strona została przepisana.

rej kołdry, ubierał się i szedł z ojcem przekonać się, czy źródło bije jeszcze.
Obaj pracowali przy niem, oczyszczali go z kamieni, upiększali, jednem słowem tak, jak się wygładza i upiększa bydlę na sprzedaż prze znaczone.
Wstawszy, ubrali się, wzięli swoje rydle i łopaty i wielkim, balansującym krokiem poszli.
Szli, nierozglądając się dokoła, zajęci tylko własnemi sprawami, odpowiadając monosylabami na pozdrowienia sąsiadów i przyjaciół, z którymi się spotykali po drodze. Kiedy już weszli na drogę ku Riom, wzruszenie jakieś ich opanowało i wytężali wzrok, czy nie dojrzą w świetle rannego słońca kłębiącej się wody źródła. Na białej, opylonej drodze, przy której wił się wierzbami ocieniony strumień, nie było nikogo. Pod jedną z wierzb Oriol zauważył nagle wysunięte dwie nogi, a zbliżywszy się parę kroków, poznał Ojca Klaudyusza, siedzącego na trawie, z rozłożonemi torbami obok.
Był to stary paralityk, znany w całej okolicy, po której od dziesięciu lat włóczył się powoli na drewnianych kulach. Niegdyś myśliwy na cudzą zwierzynę, wodną i leśną, nieraz przydybany na przestępstwie, nieraz sądzony; przeziębił się podczas swoich nocnych wycieczek po lasach, gdzie godzinami w trawie leżał, lub