biegł bez celu, przed siebie... uciekał ścigany bólem tej bezpamiętnej miłości.
Zwolnił nieco kroku. Las stał się teraz piękniejszym i cienistszym; wchodził bowiem w najcichsze ustronie, gdzie rosły majestatyczne buki. W miejscu tem nie było już ani śladu zimy. Wiosna jaśniała w całym blasku młodości swej i krasy, jakby zrodzona ostatniej dopiero nocy.
Wszedłszy w gęstwinę drzew, które zdawały się niebios dosięgać, Mariolle szedł przed siebie godzinę, dwie godziny, rozchylając gałęzie pokryte mnóstwem listeczków drobnych, połyskujących, pełnych soków. Wierzchołki drzew tworzyły sklepienie, oparte na wysokich filarach prostych lub pochyłych, białawych lub pokrytych ciemną warstwą mchu, przyczepionego do kory. Filary te ciągnęły się długiemi szeregami, wznosząc się nad młode krzewy u ich stóp i osłaniając je gęstą chmurą, przez którą wpływały jednak promienie słońca. Smuga ognia obejmowała całą tę masę liści, zdających się teraz nie lasem, lecz olśniewającym zielonym oparem prześwietlonym żółtemi promieniami.
Mariolle stanął, niewypowiedzianem zdziwieniem zdjęty. „Gdzież jestem?“ pomyślał „W lesie czy na dnie morza? morza pełnego liści i światła, oceanu wyzłoconego o przejrzystej zieleni?
Poczuł się zdrowszym, spokojniejszym, dalszym od swego nieszczęścia i z uczuciem ulgi
Strona:PL G de Maupassant Nasze serce.pdf/204
Ta strona została przepisana.