na każdym zakręcie, olbrzymie bezkresne horyzonty.
Wszyscy milczeli, odpoczywając trochę po śniadaniu i przyglądając się ze zdziwieniem gmachowi, który kolejno to znikał z oczu, to znów się ukazywał. A wysoko ponad ich głowami bajeczna mieszanina granitowych kwiatów, łuków i strzał wiązała się we wspaniałą, przejrzystą, na lazurowem tle utkaną koronkę, z której wzbijał się ku wyżynom groźny i fantastyczny zastęp wież o głowach potworów. Pomiędzy morzem a klasztorem, na północnym stoku góry wyłaniała się z oddali ciemno-zielona plama na jednostajnie żółtej płaszczyźnie — pochyłość porosła starodrzewiem, stąd nazwana — borem. Wyprzedziwszy resztę towarzystwa, pani de Burne i Andrzej Mariolle przystanęli na chwilę. Ona opierała się na jego ramieniu, przejęta rozkosznem uczuciem, jakiego nigdy dotąd nie doznawała. Lekkim krokiem wspinała się pod górę, gotowa iść z nim coraz wyżej, coraz wyżej, ku tej bajecznej budowli, a może jeszcze ku czemuś innemu. W głębi serca pragnęła, by ta droga nigdy się nie skończyła, bo po raz pierwszy w życiu czuła się bezwzględnie szczęśliwą.
— Boże! jakże tu pięknie! — szepnęła.
— Ja nie widzę nic, prócz pani! — odparł patrząc na nią z uwielbieniem.
— Nie jestem wcale poetyczna, ale to jest tak piękne, że wzrusza mnie istotnie.
Strona:PL G de Maupassant Nasze serce.pdf/93
Ta strona została przepisana.