bezpieczeństwa, jak się strzela do dzika na polowaniu.
Koniec końców, zrobił jednak, co mógł. Postąpił, jak był powinien. Będą o nim mówić, przyznawać mu racyę, winszować. I głośno, jak mówi się w chwilach wielkich wstrząśnień, zawołał:
— Co za bydlę z tego człowieka!
Usiadł i począł rozmyślać. Rzucił był na stół kartę przeciwnika, daną mu przez Rival’a, by zapamiętać dokładnie jego adres. Odczytał ją znowu, jak to już był uczynił dzisiaj co najmniej ze dwadzieścia razy: Ludwik Langremont, 176, ulica Montmartre. Nic więcej.
Przypatrywał się uważnie tym literom, pełnym dlań tajemniczości i znaczenia niepokojącego. Ludwik Langremont, co to za człowiek? W jakim może być wieku? Jakiego wzrostu? Jak wygląda? Czyż to nie oburzające, by jakiś obcy zupełnie, nieznany człowiek, raptownie zakłócił nam życie i to tak bez żadnej przyczyny, dla jakiegoś idyotycznego kaprysu, z powodu starej baby, kłócącej się z rzeźnikiem.
— Co za bydlę! — powtórzył.
Umilkł zamyślony, wpatrując się uparcie w kartę wizytową. Jakaś złość obudziła się w nim przeciw temu drukowanemu świstkowi; jakaś nienawiść z przymieszką nieokreślonego, dziwnego uczucia niemocy. Cóż to za głupia sprawa!
Strona:PL G de Maupassant Piękny chłopiec.djvu/231
Ta strona została skorygowana.