cych się niebotyczną, piramidalną górą, zanurzającą stopy w pełnem morzu.
— To Estherel — objaśniła pani Forestier.
Poza ciemnymi wierzchołkami przestrzeń cała płonęła krwawo-złotym blaskiem, rażącym wzrok patrzącego.
Duroy mimo woli przejęty był majestatycznem konaniem słońca.
— Tak, to przygniatające! — szepnął, nie znajdując wyrażenia, lepiej malującego jego zachwyt.
— Wpuść mi trochę powietrza — ozwał się Forestier do żony.
— Bądź ostrożny — odparła. — Późno już, słońce zachodzi, mógłbyś się zaziębić, a wiesz przecie, jak to dla ciebie szkodliwe.
— Mówię ci, że się duszę — rzekł z gniewnym gestem, uwydatniającym chudość warg, policzków i ostro występujące kości; mówiąc to, wykonał ruch lekki, nerwowy, jakby zadający kułaka. — Cóż cię to obchodzi, czy umrę dzień wcześniej lub później, skoro jestem... Otworzyła całe okno.
Powiew wpływającego powietrza musnął ich wszystkich pieszczotliwie. Wietrzyk był ciepły, spokojny, rozkoszny, wietrzyk prawdziwej wiosny, napełnionej już zapachem drzew i silnie pachnących krzewów, rosnących na tym pa-
Strona:PL G de Maupassant Piękny chłopiec.djvu/255
Ta strona została skorygowana.