damę, budzącą w niej wstręt, odrazę, niby jakaś istota przeklęta, potępiona, nieczysta, a stworzona jedynie do próżniactwa i grzechu.
Wstawała co chwila, by podawać nowe potrawy lub nalewać do szklanek żółty i kwaśny napój, który zakorkowany silnie w butelkach, strzelał głośno korkiem, jak limoniada gazowa.
Magdalena milczała, wcale nie jedząc, ze zwykłym na ustach uśmiechem, który jednak smutny był teraz i zrezygnowany. Czuła się znękaną, rozczarowaną. Dlaczego? Wszak sama chciała tu przybyć. Wiedziała, że jedzie do chłopów, do biednych wieśniaków. Jakże ona ich sobie wyobrażała, ona, nie oddająca się marzeniom?
Alboż wiedziała? Alboż kobiety nie spodziewają się zawsze czegoś innego, niż to, co jest w rzeczywistości! Czy może zdala wyobrażała ich sobie poetyczniej? Nie, lecz sądziła, że będą więcej ukształceni, szlachetniejsi, tkliwsi i barwniejsi. Nie chciała jednak, by byli podobni do bohaterów romansu. Skądże zatem raziły ją teraz tysięczne szczegóły, tysięczne grubiaństwa nieuchwytne, sama nawet ich natura nieokrzesana, słowa, gesty ich, wesołość?
W myśli stanęła jej własna matka, o której nie wspominała nigdy, biedna, uwiedziona nauczycielka, wychowana w Saint-Denis, która, w dwunastym roku życia Magdaleny, umarła
Strona:PL G de Maupassant Piękny chłopiec.djvu/337
Ta strona została skorygowana.