— Nudzisz się już — rzekł Jerzy, zostawszy z nią sam na sam.
Chciała zaprzeczać.
— Nie. Widzę to doskonale — przerwał. — Jeśli sobie życzysz, wyjedziemy jutro.
— Tak. Chciałabym — szepnęła.
Szli przed siebie powoli. Noc była rozkoszna, ciepła, a pieszczotliwa opona cienia zdawała się przepełniona delikatnymi szmerami, odgłosami, podmuchami tajemniczymi. Znaleźli się w jakiejś wązkiej alei, wśród niebotycznych drzew, w mroku nieprzeniknionym.
— Gdzież my jesteśmy? — zapytała.
— W lesie — odpowiedział.
— Duży to las?
— O! bardzo duży. Jeden z największych we Francyi.
Powietrze przesycone było zapachem ziemi, mchów, mięszaniną świeżości i zgnilizny, sokami drzewnymi i zbutwiałymi, zeschłymi liśćmi. Magdalena, podniósłszy głowę, dostrzegła pomiędzy zbitą masą drzew migocące drżącem światłem gwiazdy i mimo, że najlżejszy podmuch nie poruszał liści, czuła wokół siebie wśród tego oceanu liści, nieokreślone jakieś i tajemnicze drżenie.
Dziwny dreszcz wstrząsnął całą jej istotą; serce się ścisnęło lękiem nieokreślonym. Dlaczego. Nie pojmowała tego. Zdawało jej się jednak, iż jest zgu-
Strona:PL G de Maupassant Piękny chłopiec.djvu/340
Ta strona została skorygowana.