jednak rzeczą najprostszą snuć przędzę miłosną u stopni ołtarza.
Okrążał powoli basen fontanny i spoglądał od czasu do czasu na zegar kościelny. Upłynęło dopiero pięć minut. Zegar wskazywał pięć minut po trzeciej.
Uznał, iż lepiej mu będzie we wnętrzu świątyni, więc wszedł.
Owiał go chłód piwniczny. Odetchnął nim z rozkoszą — następnie obszedł kościół dokoła, chcąc zapoznać się lepiej ze sytuacyą.
Inne jakieś kroki, miarowe, przerywane chwilami, odpowiadały w głębi obszernego budynku odgłosowi jego stąpania, odbrzmiewającemu głucho wśród wysokich sklepień. Zdjęła go ciekawość przypatrzenia się temu spacerowiczowi, i począł go szukać. Był to jakiś otyły, łysy jegomość z nosem zadartym; w ręku trzymał kapelusz.
Tu i ówdzie stara jakaś kobieta modliła się na klęczkach, zakrywając twarz rękami.
Owiewało tu poczucie samotności, pustki, odpoczynku. Światło, przesiane przez różnokolorowe szyby, miłe było dla oka.
Du Roy uznał, że „tu dyabelnie dobrze“.
Powrócił do kruchty i spojrzał ponownie na zegarek. Było dopiero kwadrans po trzeciej. Usiadł przy samem wejściu do głównej nawy, żałując, że nie wolno mu zapalić papierosa.
Strona:PL G de Maupassant Piękny chłopiec.djvu/402
Ta strona została skorygowana.