kiem naturalne wobec tak mało znaczącego poczciwca.
Znalazłszy się ze synem na ulicy, Rolandowa rzekła:
— Możebyśmy poszli teraz do twego mieszkania. Chciałabym trochę wypocząć.
Czuła się bezdomną, pozbawioną schronienia, uczuwając lęk przed swem mieszkaniem.
Weszli więc do Jana.
Zaledwie się drzwi za nimi zamknęły, głębokie westchnienie wydobyło się z jej piersi, jak gdyby zasuwka ta dawała jej poczucie bezpieczeństwa; następnie, zamiast wypoczywać, zabrała się do otwierania szaf, przekładania bielizny, liczenia chustek i skarpetek. Inaczej ułożyła stosy bielizny, symetryczniej, w sposób, odpowiadający lepiej jej zmysłowi gospodyni, a uszeregowawszy serwety, kalesony, koszule na osobnych półeczkach, dzieląc całość na trzy grupy, osobno bieliznę do noszenia, osobno bieliznę do pościeli, cofnęła się nieco, by obejrzeć swe dzieło i przywołała syna:
— Janku, spojrz, jak teraz ładnie.
Wstał i zaczął podziwiać, wiedząc, że jej to sprawia przyjemność.
Gdy znów usiadł na fotelu, podeszła doń lekkim krokiem i z tyłu, oplótłszy mu szyję prawym ramieniem, ucałowała go, kładąc na kominku mały jakiś przedmiot, zawinięty w biały papier.
Zapytał:
— Co to?
Gdy nie odpowiadała, zrozumiał, poznając zresztą kształt ramki.
— Daj, mamo! — rzekł.
Strona:PL G de Maupassant Piotr i Jan.djvu/152
Ta strona została skorygowana.