mi i dwoma bębnami żółtymi, krągłymi jak policzki, statek „Southampton“ pędził całą siłą pary, pełen pasażerów i rozpiętych parasolek. Koła jego szybkie, hałaśliwe, prując wodę rozpryskującą się grzywą piany, nadawały mu wygląd pędem mknącego pociągu, gdy dziób całkiem prosty, przecinał morze, wyrzucając po obu stronach dwie wąskie, przejrzyste wstęgi fal.
Gdy statek mijał „Perłę“, ojciec Roland zdjął kapelusz, obydwie kobiety zaczęły powiewać chustkami, a jakie pół tuzina parasolek odpowiedziało na te ukłony, poruszając się żywo na pokładzie parowca, który oddalał się spiesznie, zostawiając za sobą na spokojnej i lśniącej tafli morza kilka lekkich zmarszczek.
Ukazały się też inne statki w koafiurach dymu, zdążające ze wszech stron ku grobli portowej krótkiej, białej, która je pochłaniała niby paszcza ogromna, jeden po drugim. Barki rybackie i wielkie żaglowce o lekkich masztach, mknąc po morskiej toni, ciągnione przez małe holowniki, zdążały wszystkie, szybko czy powoli, ku temu chłonącemu potworowi, co od czasu do czasu jakby już przepchany wyrzucał w morze inną flotę statków, okrętów, dwumasztowców i trzymasztowców. Parowce mknęły na prawo i lewo w płaski brzuch Oceanu zaś żaglowce pozbywszy się okrążającego roju łódek, sunęły majestatycznie pod osłoną płócien białych lub brunatnych, płonących szkarłatem zachodzącego słońca.
Rolandowa z nawpół przymrużonymi oczyma szepnęła:
— Ach, boże, jakież to morze jest cudne!
Pani Rosemilly odparła z przewlekłym westchnieniem, w którym nie było nic smutnego:
Strona:PL G de Maupassant Piotr i Jan.djvu/16
Ta strona została skorygowana.