— Ależ Piotrze, co tobie? Przecież ten jeden raz nie może mu zaszkodzić. Pomyśl, jaka dziś uroczystość dla niego, dla nas wszystkich. Psujesz mu całą przyjemność i nas martwisz. To z twej strony szkaradnie!
Wzruszając ramionami, mruknął:
— Niech robi co chce, ja go ostrzegłem.
Ale ojciec Roland już nie pił. Patrzył na swą szklankę, na pełną szklankę wina przeźroczystego, jasnego, którego dusza lekka, upajająca ulatywała drobnemi bulkami, wznoszącemi się od dna, szybko, coraz szybciej, by się ulotnić następnie; patrzył na nią z nieufnością lisa, znajdującego nieżywą kurę i węszącego pułapkę.
I wahającym głosem spytał:
— Czy sądzisz, że mi to bardzo zaszkodzi?
Piotr uczuł wyrzut sumienia, że swym złym humorem zepsuł wesołość drugich:
— Och, ten jeden raz może ojciec pić; nie trzeba jednak nadużywać, ani się przyzwyczajać.
Wówczas ojciec Roland ujął szklankę, niezdecydowany jeszcze, czy podnieść ją do ust. Patrzył na nią boleśnie, pełen pragnienia i obawy; obwąchał ją, skosztował, zaczął pić drobnymi łykami, rozkoszując się napojem, szarpany równocześnie lękiem, słabością i łakomstwem, a następnie żalem, gdy do ostatniej już wysączył kropelki.
Nagle spotkał się Piotr z oczyma pani Rosemilly: wpatrywały się weń przeźrocze i błękitne, jasnowidzące i twarde. A on czuł, przenikał, domyślał się myśli ożywiającej to jej spojrzenie, gniewnej myśli tej kobietki o umyśle prostym a prawym, gdyż spojrzenie to mówiło wyraźnie: „Jesteś zazdrosny. To wstyd!“
Strona:PL G de Maupassant Piotr i Jan.djvu/56
Ta strona została skorygowana.