Jasność dnia wpływała do obszernej pracowni przez otwór szklanego dachu. Był to duży czworobok światła, olśniewający i błękitny, otwór jasny, odsłaniający bezmiar dalekiego lazuru, skroś który chyże szybowały ptaki.
Zaledwie jednak wpłynęła do poważnej, draperjami przesłoniętej komnaty, światłość nieba przeźrocza bladła, łagodniała, rozpylała się na materjałach, zamierała w fałdach portjer, dyskretnie rozjaśniając ciemne kąty, gdzie tylko ramy złocone rozpalały się jak ognie. Spokój i cicha senność zdawały się tu — uwięzione spokój mieszkań artystycznych, w których dusza ludzka tworzy. W obrębie murów, gdzie myśl przebywa, pracuje, wyczerpuje się w natężeniach gwałtownych, wszystko wydaje się znużonem, przeciążonem, jakkolwiek myśl ludzka już się ukoiła. Wszystko wydaje się zmartwiałem po tych kryzysach duchowych; i wszystko niejako wypoczywa: meble, materjały, wielkie figury niedokończone na płótnach, jak gdyby całe to otoczenie dzieliło było trud mistrza, uczestnicząc w ciężkich, co dnia od nowa podejmowanych zapasach.
Nieokreślona, przytłaczająca woń farb, terpentyny