przeżywał lata minione. Zdawało mu się, że mucha jakaś brzęczy mu koło uszu, napełniając je szmerem zmieszanym dni dokonanych.
Młoda dziewczyna, widząc go zadumanym, spytała:
— Co panu? Wydaje się pan smutnym.
Zadrżał do głębi serca. Kto to powiedział? Ona, czy jej matka? Chyba matka — nie swym głosem obecnym, lecz dawniejszym, tak odmiennym, że zaledwie go zdołał teraz poznać.
Odparł z uśmiechem:
— Och nie; bardzo mi dobrze z tobą, jesteś milutka i przypominasz mi swą matkę.
Jak mógł był nie zauważyć odrazu owego dziwnego echa głosu, tak dobrze ongi znanego, a wychodzącego teraz z ust innych.
— Mów jeszcze — dodał.
— O czem?
— Opowiedz mi, czego cię uczyły nauczycielki. Czy je lubiłaś?
Zaczęła znów szczebiotać.
A on słuchał, z potęgującem się lękiem, śledził, chwytał, wyczekiwał wśród balastu słów tej dzieweczki prawie mu obcej, słowa, dźwięku, uśmiechu, uwięzionych niejako w jej gardle od młodości matki. Niektóre akcenty wprawiały go w drżenie. Niewątpliwie były między ich słowami różnice, których nie dostrzegał odrazu, odchylenia, nie dające się utożsamić, lecz właśnie te odcienie tem bardziej jeszcze potęgowały nagłe przejawy sposobu mówienia i tonu
Strona:PL G de Maupassant Silna jak śmierć.djvu/115
Ta strona została przepisana.