Na polankach, zalanych pełną światłością księżyca, młoda dziewczyna przemykała jakby jakieś urocze zjawisko, a malarz oczarowany tą czarną zjawą o białej, olśniewającej twarzy, raz po raz ją przywoływał. A gdy znów się oddalała, ujmował i ściskał rękę hrabiny, często szukając jej ust w cienistych zaroślach, jak gdyby każdorazowy widok Anetki podniecał w nim pragnienie miłosne.
Nareszcie wyszli na równinę, skąd w niewyraźnej oddali można było dostrzec majaczące tu i ówdzie kępki drzew, okalających rozmaite folwarczki. Skróś drogi mlecznej, białawem światłem kąpiącej pola, horyzont obniżał się ku ziemi, a słodka cisza, owa cisza żywa wielkich, jasnych przestrzeni, była pełna tej niewyrażalnej nadziei i oczekiwań nieokreślonych, przydających czaru nocom letnim. Bardzo wysoko zwiewne, podłużne obłoczki lśniły srebrzyście, jakby z masy perłowej utkane. Przystanąwszy na parę sekund w milczeniu, można było posłyszeć w tej ciszy nocnej szmer ustawiczny życia, tysiączne szelesty zaledwie dosłyszalne, których harmonja w pierwszej chwili wydawała się milczeniem.
Przepiórka na łące pobliskiej dwukrotny wyrzuciła zew, a Juljo pochwyciwszy głos ptaka, z nastawionemi słuchami rzucił się w tym kierunku. Anetka krokiem lekkim, wstrzymując oddech, chyłkiem biegła za nim.
— Ach! z malarzem rzekła hrabina, pozostawszy sama czemuż chwile jak obecna mijają tak
Strona:PL G de Maupassant Silna jak śmierć.djvu/180
Ta strona została przepisana.