cierpień, naiwna w swej rozpaczy jak wszyscy wyznawcy padający na kolana, nie mogła wątpić, że ją słyszy, że słucha jej prośby, wzruszony może jej męką.
Nie prosiła, by zrobił dla niej, czego nigdy dla nikogo nie uczynił, nie żądała, by po koniec życia pozostawił jej urodę, świeżość i wdzięk błagając tylko — o trochę spokoju i wypoczynku. Musi się postarzeć, taksamo jak musi umrzeć! Czemu jednak tak szybko? Wszak niektóre kobiety tak długo pozostają piękne! Nie mógłbyż jej użyczyć, by była jedną z nich? Jakże byłby dobrym, On, który sam tyle wycierpiał, by przynajmniej na dwa lub trzy lata jeszcze pozostawił jej resztki czaru, by się mogła podobać!
Nie mówiła Mu tych rzeczy, lecz je wyrażała jękiem rozpacznym, skargą straszliwą swej duszy.
Następnie, wstawszy z klęczek, siadała przed zwierciadłem i z natężeniem uwagi i zapałem równie płomiennym jak podczas modlitwy, posługiwała się pudrami, kremami, czernidłami, pędzelkami i szczoteczkami, przy pomocy których uzyskiwała piękność odlewu gipsowego, jednodniową i kruchą.
Na bulwarze, przelatując z ust do ust, bezustannie dzwoniły dwa nazwiska: „Emma Helsson“ i „Montrosé“. W miarę zbliżania się do gmachu Opery, coraz częściej słyszano te dźwięki. Olbrzymie afisze, porozlepiane na słupach, rzucały je zresztą w oczy przechod-