matu Goethego zniknęła w tej metamorfozie. Od tej chwili widział już tylko feerję, o pięknie śpiewanych ustępach, i aktorów utalentowanych, o artystycznie wyszkolonych głosach. Ten człowiek w jedwabnym spencerze, ten piękny chłopiec ufryzowany, prezentujący swe łydki i głos, był mu antypatyczny. To nie był ów prawdziwy, nieprzeparty i złowrogi Faust, mający uwieść Małgosię.
Znów usiadł, a po głowie błąkała mu się strofka dopiero co słyszana:
„Skarb, jakiego chcę, mieści wszystkie wraz,
To skarb młodości!...“
Mruczał ją przez zęby, boleśnie śpiewał duszą, ustawicznie wpatrzony w jasnowłosy karczek Anetki, wyłaniający się z wgłębienia loży, czując całą gorycz tego pragnienia nieziszczalnego.
Montrosé tymczasem skończył pierwszy akt z tak niedoścignioną finezją i mocą, że wywołał entuzjazm prawdziwy. Przez kilka minut oklaski, tupania i okrzyki szalały w sali jak huragan. We wszystkich lożach kobiety klaskały zapamiętale, a stojący za niemi panowie wydawali okrzyki na cześć artysty.
Spadła kurtyna, by podnieść się jeszcze dwukrotnie, nie uciszając jednak oklasków. Następnie, gdy spuszczono kurtynę po raz trzeci, oddzielając publiczność od sceny i lóż wewnętrznych, księżna i Anetka nie przestawały klaskać, zaco tenor odwzajemnił się lekkim, dyskretnym ukłonem.
— Och, on nas zauważył! — wykrzyknęła Anetka.