woli iść po śniegu... każdy krok znaczony jest krwi purpurowym śladem... Po chwili siada na polu, by trochę odpocząć, lecz już się nie podnosi. Kto spoczął, ten śmierci swej podpisał wyrok.
Iluż zostawiliśmy ich poza sobą, biednych tych, wycieńczonych żołnierzy, którzy sądzili, że w następnej chwili w dalszy wyruszą pochód! Niechby sztywne ich nogi cokolwiek tylko odpoczęły! Zaledwie jednak zaprzestali ruchu, gdy znużenie, niemożliwe do przezwyciężenia, natychmiast przykuwało ich do ziemi, zamykało powieki. Przeforsowany organizm w jednej chwili zostawał tknięty paraliżem.
I pochylali się cokolwiek, czoło o kolana opierając...
I w tej pozycyi już pozostawali. Sztywność bowiem i nieruchomość członków, które zgiąć się nie mogły, chroniła ich od upadku.
A my drudzy, silniejsi, kroczyliśmy dalej, po przez ciemność, śnieg i zimno, przygnieceni ciężarem smutku, upokorzenia i rozpaczy, w sercu czując tylko pustkę, koniec, śmierć, nicość...
Wtem spojrzenie moje padło na dwóch żandarmów, silnie trzymających za ramię małego, starego człeczynę. Człowiek ten żadnego nie miał zarostu, i wygląd jego istotnie mógł budzić podejrzenie.
Żołnierze sądząc, że udało im się ująć szpiega, wzrokiem szukali oficera.
Strona:PL G de Maupassant Widma wojny.djvu/105
Ta strona została skorygowana.