NA ŚMIERĆ JULJANA EJSMONDA
Druhu serdeczny, Bracie! — Czy to Ty w tej trumnie
odchodzisz w żalnej nucie góralskiej kapeli? —
jakoś tak po królewsku i chmurnie i szumnie?
Czyś to Ty się tak przez śmierć ponad śnieg wybielił?
Tatry spłonęły złotą śreżogą słoneczną:
stoją jak huf rycerny w złocistych zbroicach.
Czyli Ciebie żegnają na drogę Twą wieczną —
Ciebie, Bracie serdeczny? — jako królewicza?
Płaczą Cię ciche bobry w poleskich żeremiach,
oczerety i drzewa i mszar złotoruny,
żeś się w sercu Swem młodem zciszył, żeś oniemiał,
jak dąb królewski, z niebios zwalony piorunem.
Zew krwi już Cię nie wezwie w ostępy i knieje —
ku ostrowom wśród mszarów i grząskich mokradeł.
Śnieg tej zimy dla Ciebie na wieki zawieje
na ponowie trop lisi i zajęcze ślady.
Już Ty na wielkich wodach błękitnej Prypeci
furkotu skrzydeł kaczek dzikich nie usłyszysz,
ni gon ogarów w kniei Ciebie nie doleci
z dalekiej, nieobjętej, zasłuchanej ciszy.
Darmo mszar osrebrzony księżycową rosą
zabulgocze namiętnie od pieśni cietrzewiej —
darmo ptak jak duch przemknie przez gwiezdne niebiosa,
duch bagien lubelpolskich: ptak z złota i bieli.