NA ŚMIERĆ JACKA MALCZEWSKIEGO
I poszła Twoja dusza po gościńcu złotym
(co od światła księżyca na wód fali leżał),
nie odwracając oczu, łzawych od tęsknoty:
odeszła wdal na tęczy bożego przymierza.
Na szkielecie sztalugi zwisł szynel żołnierski.
I uśmiech wpół-bolesny zastygł w rzęs półcieniu
nad widmem rękawicy żelaznej, rycerskiej,
rzuconej w twarz bezkrwistym i mdłym pokoleniom.
Z dziadami ich łamałeś wilijny opłatek,
przesłany w liście w białą, syberyjską głuszę:
chleb we krwi umoczony, wzniesiony nad światem,
zasłanym w bezmiar śniegiem jak białym obrusem.
Płakałeś u stóp zmarłej, świetlistej Elenai —
jak Chrystus-wybawiciel schodziłeś w katorgę —
a płomień, co w Twem sercu się krwawił i palił,
jak chorągiew zwycięstwa północną noc targał.
Ojce zaś ich kusili Cię czynszowym groszem —
jak niewierni Tomasze kładli palec w ranę:
w otwartem sercu, twardem przykazaniem bożem,
krwawiło się płomienne, święte Zmartwychwstanie.
Patrzyłeś jako pili ze studzien zatrutych
usypiające męty: czar prochów i trumien,
gdy z tętnic Twych gorących, jako z żywych źródeł,
chłeptały krew chimery i śmierci zadumy.