chanki, z których zbierał krople wina i słodycz kompotowego syropu.
Siedzącej w lufciku kobiecie wiatr rozwiewał rzadkie włosy i ziębił plecy. Ona — skurczyła się jeszcze bardziej, podsuwając pod siebie chude, zżółkłe nogi.
Jeść się jej chciało, obejrzała się na kredensową szafkę majaczącą w półcieniu. Była tam wprawdzie pieczeń pozostała z obiadu, ale koteczek dysponował barszczyk na jutrzejszy obiad, z pieczeni będą uszka... nie można więc poruszyć, nie można!...
Józia zwinęła się teraz prawie w kłębek i głowę smutnie zwiesiła.
Jakoś jej tak smutno! tak bardzo, bardzo smutno, jak nigdy nie było!
Dlaczego?
Wszak on wraca tak codziennie, wraca późno a ona czeka nań i zimą i latem skurczona przy szybie, pełna niewytłomaczonej chęci ujrzenia go powracającego.
Zegary miejskie biją w pół do trzeciej.
Strona:PL Gabriela Zapolska - Menażerya ludzka.djvu/054
Ta strona została uwierzytelniona.